Thursday, December 3, 2009

"Niebezpieczne związki" Choderlos de Laclos

Zbiór fikcyjnych XVIII-wiecznych listów, przetłumaczony genialnie przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego i opatrzony jego przedmową. Tę ostatnią gorąco polecam, bo ułatwia bardzo lekturę, tłumacząc wiele niuansów z epoki.

Geniuszem musiał być i pan de Laclos, skoro do dzisiaj, coś tak niemodnego i anachronicznego jak listy, umie budzić we współczesnym czytelniku tyle emocji i tak stopniować napięcie.
Z ciekawostek - de Laclos, przez wiele lat sekretarz księcia Orleańskiego, związał się w czasie Rewolucji z jakobinami, chodziły nawet słuchy, że pisał przemówienia Robespierre'owi.
Można by powiedzieć, że treść powieści to wirtuozerska gra na ludzkich uczuciach koniec końców wymykająca się grającym spod kontroli.

Na podstawie książki powstał film, również fenomenalny. Film jest już dość stary (z lat 80-tych XX wieku), ale broni się równie dobrze, jak lektura na której kanwie powstał (właściwie to zrobiony był na podstawie teatralnej adaptacji "Niebezpiecznych związków"). Glenn Close jako markiza de Merteuill i nieskazitelnie piękna Michele Pfeiffer jako pani de Treville, jeszcze przed obejrzeniem filmu wydawały mi się idealnie dobrane do ról. Zastanawiałam się tylko nad Malkovich'em, jakoś mi nie pasował do roli wicehrabiego ...... Cóż się okazało - on był nieprawdopodobny. To co zademonstrował przed kamerami - niezwykła mieszanka subtelności i wszeteczności - było idealnym odzwierciedleniem postaci z książki de Laclosa. Grają tam również Uma Turman i Keanu Reeves, których trudno dzisiaj kojarzyć z kostiumowymi rolami. Ale ich pewna młodzieńcza niezdarność całkiem nieźle się sprawdziła u wybranych dla nich bohaterów.

Thursday, September 10, 2009

"Rzeczpospolita obojga narodów: Srebrny wiek, Calmitatis regnum, Dzieje agonii" Paweł Jasienica

Nie pierwsza to już moja książka Jasienicy, więc mogę powiedzieć, że jak to u niego i w tym pokaźnym 3-tomowym dziele jest to, co najbardziej lubię - eseistyczne, autorskie spojrzenie na historię, choć oczywiście oparte ściśle na faktach. Te ostatnie jednak pozostawiają zawsze jakieś pole do własnej interpretacji i to Jasienica genialnie potrafi wyzyskać.

"Rzeczpospolitą obojga narodów" każdy Polak będzie czytał z narastającym bólem serca, bo właściwie od pierwszych stron są to dzieje naszego staczania się po równi pochyłej (z kilkoma krótkimi momentami lekkiego przyhamowania nieuniknionego procesu). Co może trochę zaskakiwać - za to co się stało autor główną winą nie obarcza szlachty z jej złotą wolnością. Jego zdaniem nasi królowie do pewnego momentu mieli ciągle sporo autonomii w działaniu, tyle że woli działania właśnie zabrakło i w tym upatruje autor zasadniczy problem. Szczególną antypatię czuje do Wazów, wytykając ich abnegację na sprawy polskie, wąskie horyzonty, dewocję Zygmunta II paraliżującą wielokrotnie rację stanu, ba często wręcz antypolskie działania. Równie jeśli nie bardziej krytyczna jest ocena rządów Augusta II Mocnego. Generalnie pozytywne opinie zbierają natomiast Batory i Sobieski.

Poważnym winowajcą, odpowiedzialnym między innymi za hamowanie reformatorskich zapędów jednostek, jest kler w dobie kontrreformacji. Nie spodziewałam się po Jasienicy - nie da się tego inaczej ująć - nieprzejednanego antyklerykalizmu. Choć po przemyśleniu, dochodzę do wniosku, że ten pogląd historyka nie jest bezzasadny. Cięgi zbiera nawet Piotr Skarga, w powszechnej świadomości historycznej raczej pozytywnie widziany. Unia brzeska i powstały po niej Kościół greckokatolicki uznane są za błąd rządzących i jedna z poważnych przyczyn późniejszych problemów Rzeczpospolitej z Ukrainą.

Zdumiewa nieco dość łagodna ocena rządów Stanisława Augusta, w/g autora niedocenionego oświeconego reformatora ze związanymi rękami i jak na złość nie mającego poważania wśród szlachty. Dla uczciwości Jasienica przypomina jednak, że był nasz ostatni król kochankiem carycy Katarzyny II, w dodatku na jej żołdzie i przyłączył się do konfederacji targowickiej. Biorąc pod uwagę czas napisania książki (lata 60-te), to i tak dużo udało się autorowi przemycić.

Podsumowując - czyta się znakomicie, choć serce krwawi. W dodatku pozostaje przykre wrażenie, że do dzisiaj jako naród niewiele zmądrzeliśmy.

Tuesday, August 25, 2009

"Pillars of the Earth" Ken Follett

Proza osadzona w realiach średniowiecznej Anglii. Na tle ostatnio modnych książek poszukujących w przeszłości jedynie sensacji, pozytywnie się wyróżnia na rynku. Duży plus dla autora za pokazanie, choć bez ostentacji, niezbyt przyjemnych stron życia w wiekach średnich - głodu, sobiepaństwa możnych, nędzy ludzkich szaraczków.

Follet nie ustrzegł się jednak czasami drobnych (aczkolwiek niezwykle denerwujących) nielogiczności. Niby to drobiazgi, ale gdy czytelnik łapie na nich pisarza nie może już uznać książki za wybitne dzieło.

I jeszcze kwestia interpretacji historii - Thomas Beckett nie był chyba aż tak świetlaną figurą zwłaszcza z punktu widzenia angielskiej państwowości. Nie da się oprzeć wrażeniu, że Follet przedstawia go dość jednostronnie i mocno gloryfikuje. A przecież każdy pisarz wie, że drobne skazy charakteru dodają wiarygodności postaci (a może autor przejął się tym, że Beckett już kilka lat po śmierci został uznany za świętego...).

W książce razi niestety przewidywalność zdarzeń i to jest chyba mój najpoważniejszy zarzut.

Thursday, June 4, 2009

"Jadąc do Babadag" Andrzej Stasiuk


Chyba żadnej książki w życiu tak długo nie męczyłam. Czytałam ją zwykle do snu i jak w zegarku po 2-3 przeczytanych stronach wpadałam błogo w objęcia Morfeusza. Ale w tym wypadku to jest chyba komplement. "Jadąc do Babadag" ma na celu usypiać (tak mi się przynajmniej wydaje), bo senna jest atmosfera dróg i bezdroży, wsi i miasteczek południowo-wschodniej Europy, o której pisze Stasiuk.

To właściwie studium na zgliszczach Austro-Węgier. Niby już minęło prawie sto lat, jak cesarstwo Habsburgów się rozpadło, a ciągle jeszcze na tych terenach unosi się jakiś jego duch, który omamia ludzi, wciąga ich w swoją pajęczynę bezczynności, bezkresu i beznadziei. To jest świat sam w sobie, samosię napędzający do przedziwnego trwania w komie historii i polityki.

Książka ma swój urok, choć podejście do podróżowania autor ma turpistyczno-letargiczne, że tak się wyrażę. Ja chyba jeszcze do tego poziomu nie dorosłam i nie wiem czy to kiedykolwiek nastąpi. ;) Dopiero wklejając tu zdjęcie zauważyłam, że "Jadąc do Babadag" dostało nagrodę Nike.

Monday, May 4, 2009

"The meaning of it all" Richard P. Feynman


Seria trzech wykładów słynnego fizyka i noblisty Richarda Feynmana. Dużo o nauce, trochę o religii i polityce. Nie da się oczywiście ukryć, że najciekawsze są poglądy autora na temat nauk ścisłych, trudno się zresztą temu dziwić. Sam zresztą twierdzi , że nie mówi nic ponad to, co było już wiadome XVIII-wiecznym filozofom. Motorem nauki jest wątpliwość, a jej immanentną cechą ciągła niepewność. To co uważamy za prawdę to jedynie najlepsze aktualnie wytłumaczenie rzeczywistości.

Te trzy wykłady są trochę nierówne. Odnosi się wrażenie, że zwłaszcza ostatni jest nieco niespójny. Autor skacze po tematach - mówi o konflikcie religii i nauki, etycznej obojętności nauki, aby za chwilę przeskoczyć do politki, naukowych metod oceny zabobonów, zjawisk nadprzyrodzonych itp. Trudno tu znaleźć jakąś myśl przewodnią.

Saturday, May 2, 2009

"Dolina nicości" Bronisław Wildstein


Jeżeli taki jest rzeczywiście świat współczesnych mediów i dziennikarstwa to szczerze współczuję wszystkim, którzy sobie wybrali to zajęcie. Jak pewnie wszyscy w Polsce wiedzą, lepiej niż ja tutaj na obczyźnie, jest to powieść z kluczem.

Przyznam, że historyczne realia - czyli sprawa "Trzech kumpli" na kanwie, których książka powstała, w swoim czasie ogromnie mnie poruszyły. Do dzisiaj, gdy myślę o Ketmanie, to nie chce mi się wierzyć, jak można było być tak podłym. Robi on wręcz wrażenie, jakiejś fikcyjnej postaci literackiej czy filmowej, u której celowo przejaskrawiono negatywne cechy charakteru. To taka podłość do potęgi, zakłamanie chyba tak głębokie, że aż wrasta w kogoś i spaja się z jego osobowością immanentnie. Bo jak nazwać inaczej oszukiwanie przez dziesiątki lat swoich najbliższych przyjaciół? Że już z litości nie chciałam wspominać o tym, że jego donosy przyczyniły się do śmierci człowieka, też zresztą mu niezwykle bliskiego... Zło tak patologiczne, że chciałoby się je podciągnąć pod jakąś jednostkę chorobową czy chociaż socjopatię.

Ale nie ma tak lekko - trzeba przyjąć do wiadomości, że tacy ludzie pałętają się po naszej rzeczywistości. Nie może być tylko przyzwolenia na ich udział w życiu publicznym, czy jeszcze gorzej - zgody na manipulowanie opinii publicznej sprytnymi trikami . Proszę zwrócić uwagę, że ja piszę o tym, że większym złem jest trwanie w oszustwie niż samo oszustwo. W sumie to zupełnie zgodne z chrześcijańską moralnością. Każdy ksiądz w konfesjonale nam powie, że bez przyznania się do winy nie może być mowy o jakimkolwiek odpuszczeniu grzechu. Bardzo mi ten wpis dzisiaj moralizatorsko wyszedł.

Ta powyższa sprawa to w zasadzie poboczny wątek "Doliny nicości". Głównym problemem poruszanym przez Wildsteina jest intelektualny lincz jakiemu jest poddawany w swoim środowisku człowiek usiłujący dociekać prawdy. Jak łatwo zręcznymi kuglarskimi sztuczkami manipulować rzeczywistością i relatywizować fakty. A prawda ? Wystarczy tylko w złym świetle przedstawić jej poszukiwaczy, ośmieszyć ich .... i już veritas przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie dla otumanionych tłumów.

Tuesday, April 28, 2009

"Apricots on the Nile" Colette Rossant


Mam bardzo ambiwalentny stosunek do większości książek, oscylujących wokół jakiejś fabuły okraszonej przepisami kulinarnymi. W tym zestawieniu z reguły mocno niedomaga fabuła. Wiem, że wiele osób je uwielbia, więc pewnie się narażę obrazoburczym stwierdzeniem, że nie zachwyciła mnie ani "Zupa z granatów" (choć przepisy mogą być tu warte grzechu), a już tym bardziej "Nie samym chlebem". Ta ostatnia, jak na mój gust, ociera się wręcz o Harlekina.

Ja jestem jakoś niezwykle wyczulona i od razu wykrywam, fałszywie dla mnie brzmiące, sielankowe nuty w okołokulinarnej prozie. Możliwe, że tylko ja to tak odbieram (czego się można zresztą spodziewać po wielbicielce literatury batalistycznej ;) ), ale szalenie mnie drażni taka romantyczno-zwiewna poza, gdy przy okazji niedomaga logika, proste zasady psychologii postaci, a akcja (jesli w ogóle istnieje) mocno kuleje. Widać w mojej estetyce nie ma miejsca na wydumane sentymenty i eteryczne zwiewności ....

Ale do rzeczy - niewielka książka "Apricots on the Nile" jest przeciwieństwem wszystkiego o czym napisałam powyżej. Są to urocze, napisane zupełnie bez zadęcia, czasem nawet z kroplą goryczy, wspomnienia z dzieciństwa w bogatym mieszczańskim domu żydowsko-egipskich dziadków autorki. Czas akcji to lata 40-dzieste XX wieku, a miejsce - Kair i jego okolice. Colette Rossant ma lekkie pióro i z łatwością jej przychodzi oddanie atmosfery, w jakiej przyszło jej spędzić szczenięce lata. Zadziwiające, że ona pisze o zwykłym życiu - o codziennej rutynie, zakupach z babcią na bazarze, przyjęciach, podwieczorkach, szkole z internatem, wakacjach, sprzedawanych na ulicy preclach, a czyta się o tym z wielka przyjemnością.

Ja długo się wstrzymywałam z kupnem tej pozycji, ze względu na pewną recenzję w Amazonie zarzucającą autorce, że Kair z jej wspomnień nigdy nie istniał i że te jej memuary są sprzeczne z ówczeną rzeczywistością. Cóż, pewnie prawie każdy z nas idealizuje swoje dzieciństwo, z drugiej strony niewielu miało okazję doświadczyć codziennego życia w domu przedwojennych właścicieli szykownego domu towarowego. Co ciekawe, w książce o której niedawno pisałam "Ostatni mazur" Andrew Tarnowski opisuje w bardzo podobnym tonie życie polskich arystokratów, których los rzucił w tym samym czasie do Egiptu. Też były tam angielskie kluby, przyjęcia, kwitnące życie towarzyskie, eleganckie wille i tylko czasami padał na to wszystko cień wojny.

Pani Rossant pisze sporo o jedzeniu, ale jest to bardzo nienachalne, mimo że to dla niej istotny temat, a w książce, jak na jej objętość, jest całkiem sporo przepisów. Przy okazji zauważyłam, że pozycji o egipskiej kuchni jest na rynku jak na lekarstwo, ciekawe dlaczego ? W końcu chyba równie ona ciekawa jak np. libańska czy marokańska? O tych ostatnich książek jest wprost zatrzęsienie...

Monday, April 20, 2009

"Malazańska księga poległych" druga cześć tomu 7 "Wicher śmierci - Ekspedycja" Steven Erikson


Wreszcie doczytałam sobie kolejną książkę z cyklu "Malazańska księga poległych". Nie wygląda mi na ostatnią, z czego się cieszę, bo bohaterów i ich niezwykłe perypetie darzę sporą sympatią. Stara gwardia się co prawda trochę wykrusza, ale zawsze pojawiają się jacyś nowi, równie oryginalni bohaterowie. Autor jakoś zawsze robi mi też niemiłego psikusa i często gęsto uśmierca bohatera, z którym wiążę największe nadzieje i sympatie. Miałam zresztą tym razem trochę trudności z przypomnieniem sobie niektórych szczegółów wielowątkowej fabuły, bo zrobiłam sobie sporą przerwę między kolejnymi tomami.

O stylu i narracji Eriksona pisałam już tutaj i jeszcze tu, a w tomie "Ekspedycja " nie uległa ona większym zmianom. Tylko tłumacz się jakoś szczęśliwie tym razem opanował z "urękawicznionymi dłońmi", a może bohaterowie przestali nosić rękawiczki... ;)

Friday, April 10, 2009

"Vanilla beans and brodo" Isabela Dusi

Ostatnio czytam powoli, co jest dość dziwne. A może trafiam na takie ciągnące się w nieskończoność książki....

"Vanilla beans and brodo" kupiłam jeszcze przed wyjazdem do Toskanii. Książka tematycznie powiela utarty schemat. Rozczarowane i znudzone swoim życiem małżeństwo postanawia zacząć wszystko od nowa w pięknym zakątku świata. Bohaterowie to: dwoje Australijczyków (w tym on włoskiego pochodzenia) oraz Toskania ( a w zasadzie Montalcino i jego najbliższe okolice) i jej mieszkańcy.

Muszę przyznać, że początkowo książka znudziła mnie niemiłosiernie. Przed wyjazdem do Toskanii przebrnęłam chyba tylko przez dwa rozdziały. Nie do zniesienia są opisy miasteczka, które zamiast jakichś wartości literackich niosą ze sobą listę ulic i zakątków, skąd innąd niewątpliwie uroczego, Montalcino. Drugie podejście zrobiłam po powrocie i wtedy było znacznie lepiej. Widziałam część rzeczy, o których wspomina autorka i to mi znacznie ułatwiło odbiór. Problem w tym, że Isabela Dusi nie ma daru malowania obrazów słowami i to mocno zniechęca (a może ja mam za mało wyobraźni ?).

Wielką zaletą "Vanilla beans and brodo" jest natomiast spojrzenie na zewnątrz siebie, a nie introspekcja. Isabela Dusi pisze dużo o mieszkańcach Montalcino, ich historii, obyczajach, zamiast (jak robi wielu innych autorów piszących na takie tematy), analizować siebie na tle nowej rzeczywistości. To niewątpliwy plus książki. Podsumowując - dla wybitnie zagorzałych, wręcz maniakalnych wielbicieli Toskanii, oni zniosą nawet słabości tego tomiku. ;)

Tuesday, March 3, 2009

"A Year in the Merde" Stephen Clarke



Wydawałoby się - cóż może być bardziej klasycznie komediowego niż perypetie Anglika rzuconego na paryski bruk. Kolokwialny tytuł lekko mnie odstręczał, ale w końcu zabrałam się do lektury książki o Francji widzianej oczami obcokrajowca. Dodajmy, że z gruntu negatywnie nastawionego obcokrajowca.

Miejscami jest to rzeczywiście zabawnie napisane i nie można się powstrzymać od chichotania, zwłaszcza gdy się miewało podobne perypetie. Ale nie można się oprzeć wrażeniu, że główny bohater wnioskuje o całej populacji na podstawie swoich negatywnych doświadczeń z pojedynczymi ludźmi. Cóż, to w końcu bardzo ludzkie, choć zupełnie nie imające się rzeczywistości. Mogę coś na ten temat powiedzieć obserwując samą siebie i emigracyjne środowisko, w którym się nieraz obracam.

Rozbrajająco idiotyczne jest wytykanie Francuzom na każdym kroku fatalnej angielskiej wymowy. Jeden, dwa przykłady mogą bawić, ale ich dziesiątki świadczą o jakiejś obsesji. Chciałoby się rzec "Przyganiał kocioł garnkowi". Dodam jeszcze, że główny bohater nie jest turystą. On pracuje w Paryżu, we francuskiej firmie, a jednak najwyraźniej chciałby, żeby porozumiewano się z nim w stolicy Francji angielskim z oksfordzkim akcentem.

Głębokich socjologicznych obserwacji nie można się oczywiście po tej książce spodziewać, choć nieraz autor dość bystrze obserwuje otaczającą go rzeczywistość i z humorem nam ją prezentuje.
Podsumowując książka trochę w stylu serii "Xenophobe guide to ... " (zawsze zamierzam sobie kupić tą o Polakach), choć w bardziej subiektywnym wydaniu.

Wednesday, February 25, 2009

"Dzieje kultury francuskiej"

Potężne tomiszcze, przez które przedzierałam się przez ładnych kilka miesięcy. To praca zbiorowa, co wyraźnie widać w mocno się różniących stylem i podejściem do tematu rozdziałach. Te dotyczące początków państwowości francuskiej i Średniowiecza są bardziej uporządkowane i encyklopedyczne, ale przez to dość monotonne w lekturze. Jakimś dziwnym trafem autorzy przedstawiający sylwetki najrozmaitszych mniej i bardziej sławnych intelektualistów różnych epok, zapomnieli o Kartezjuszu. Owszem powołują się czasem na niego, ale żeby tak skreślić kilka zdań szkicowego zarysu sylwetki uczonego, który do dziś jest ikoną francuskiej kultury to już im zabrakło weny (chyba że ja mam jakiś wybrakowany egzemplarz "Dziejów kultury francuskiej").

Rozdziały poczynając od Rewolucji 1789 pisane przez Jana Prokopa, mimo iż z pewnością trochę skażone subiektywnym światopoglądem autora (mi to akurat zupełnie nie przeszkadzało, bo mam podobne przekonania ;) ), czytało się znakomicie. Wymagały już pewnej podstawowej wiedzy, bo nie była to szkolna chronologiczna wyliczanka wiadomości, za to wyraźnie czuło się w nich pasję i zaangażowanie autora. Z negatywną wizją Rewolucji Francuskiej jako prekursorki XX-wiecznych totalitaryzmów można się oczywiście zgadzać lub nie, ale z pewnością prof. Prokop zachęca do dyskusji i przemyśleń. Trzeba też pogratulować autorowi rozprawy z Sartrem - głównym europejskim apologetą komunizmu i "stalinofilem", autorem hasła "Zabrania się zabraniać" (coż, z pokłosiem jego poglądów mamy do czynienia do dzisiaj).
Irytuje tylko odrobinę ..... interpunkcja, a zwłaszcza wszędobylskie pytajniki, mające wyrażać niepewność, hipotezę czy też domniemanie. ;) Panie Profesorze, więcej pewności siebie, proszę !!! Chociaż z drugiej strony, jak twierdzi słynny fizyk prof. Feynmann :"Niczego nie wiemy ze 100% pewnością " (a już zwłaszcza w naukach humanistycznych. ;) ).

Saturday, January 24, 2009

"Ostatni mazur" Andrew Tarnowski



Przyjemna w czytaniu opowieść o XX-wiecznych losach jednej z gałęzi rodu Tarnowskich. Autora, brytyjskiego dziennikarza polskiego pochodzenia, wykluczono za jej napisanie ze Związku Tarnowskich, co chyba zrobiło książce świetną reklamę. Nie da się ukryć, że jest nieco plotkarska i wyjawia trochę niezbyt chwalebnych tajemnic rodu, ale gdyby taka nie była pewnie nikt by jej nie chciał czytać. ;) A tu wyłania się rodzina jak każda inna, a ludzkie charaktery są białe, czarne oraz rzecz jasna we wszystkich odcieniach szarości. Andrew Tarnowski, wychowany w Anglii, z dala od arystokratycznych polskich krewnych, chyba umiał na to wszystko spojrzeć z pewnym dystansem.

Pięknie pokazany jest świat przedwojennego ziemiaństwa dawnej Galicji, który z hukiem rozpada się i znika z powierzchni ziemi w pierwszych miesiącach II wojny światowej. Większość książki tyczy zresztą wojennych perypetii rodziny autora, burzliwych jak to niestety na czas i miejsce przystało.

Tło historyczne bardzo zgrabnie wplata się w losy bohaterów, pytanie tylko na ile zrozumiałe jest dla brytyjskiego czytelnika, dla którego chyba docelowo była pisana ta książka (oryginał jest po angielsku). Trzeba przyznać, że autor dwoi się i troi, aby wyspiarzom przybliżyć tę naszą zawiłą historię (stąd miejscami zdumiewające dla polskiego czytelnika wtręty o tym co to takiego np. ołtarz Wita Stwosza), ale czy mu się to udało to chyba tylko brytyjski odbiorca mógłby nam powiedzieć.

Saturday, January 17, 2009

"Ostatnia kohorta" Waldemar Łysiak

Łysiaka wielbię od dawien dawna. Chyba jeszcze od czasów licealnych, gdy oczarowały mnie jego "Wyspy zaczarowane". ;) Kupuję i czytam wszystkie jego książki specjalnie nie przebierając. Muszę jednak z przykrością stwierdzić, że ostatnio ma autor nie najlepszą passę.

Pomijając poglądy polityczne Łysiaka, z którymi można się zgadzać lub nie, muszę z wielką przykrością stwierdzić, że cierpi on ostatnio na 2 obsesje: megalomanię i mizoginizm.

W książce "Najgorszy" dwójka głównych bohaterów ma jego poglądy i w dialogach prześlicznie sobie spijają z dzióbków wypowiedziane słowa (dodam, żeby uzmysłowić nonsensowność pomysłu, że jest to młoda niezależna amerykańska dziennikarka i esbecki pułkownik, szara eminencja PRL-u i IIIRP).

Bardzo mnie rozczarowała też wydana rok wcześniej "Ostatnia kohorta". To już nie te loty co zwykle, pomimo ciekawego tematu i dobrze wybranego mało znanego historycznie czasu akcji. Rzecz traktuje o schyłkowym okresie Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego i poszukiwaniach mitycznego "ostatniego legionu", który miałby ginącą cywilizację uratować.

Bawi posunięty do absurdu mizoginizm autora. Gdybyście nie wiedzieli to każda przeciętna kobieta jest zepsutą do szpiku kości ladacznicą i na co dzień myśli głównie o seksie. Te odkrywcze poglądy wkłada w usta minimum jednego bohatera na każdą ze swoich książek.

Ja jestem daleka od wojującego feminizmu, ale dość mi się trudno zgodzić z graniczącym z pewnością przekonaniem autora, że każda kobieta to potencjalna dziwka, w dodatku gros swojego czasu spędzająca na uporczywym myśleniu o wyuzdanym seksie. Każdy pewnie sądzi po sobie, może więc jedynie takie kobiety pisarz spotkał na swojej drodze życiowej. ;)

"Ostatnia kohorta" jest mało upolityczniona, ale niestety wieje nudą i pompatycznymi dialogami szlachetnych i niezrozumianych w swoich czasach postaci.